Dawno, dawno
temu żył sobie w Siewierzu pewien pan... tylko nie mogę sobie jego imienia
przypomnieć - usprawiedliwiła swoje wahanie Bronia. - Nazwijmy go Maćko,
dobrze? Był zapalonym łowczym, jak wielu możnych panów tych czasów. Raz sprosił
przyjaciół, szlachtę i rycerstwo w okolicy na wielkie rozległe tereny pokryte gęstymi
borami.
Wśród tych
lasów, pokrywających wzgórza bobrownickie, kryło się zaledwie kilkadziesiąt
chałup. Podróżnemu, który zapuściłby się w owe strony zdać by się mogło, że
mieszkańcy jednego osiedla, nie wiedzą o innych. Lecz nie było to prawdą. Od każdej
chałupy wiodły liczne wydeptane przez mieszkańców ścieżki. Biegły one po
pochyłości wzgórz od wschodu na zachód, pięły się na góry ku południowi, aż po
Brynicę. Jedynie na północ nikt się nie zapuszczał, do owych lasów, w których
umyślił sobie polować Maćko.
Bór ów od
dawna cieszył się złą sławą. Straszne i niepokojące hałasy z niego dochodziły,
szczególnie po zmroku. Jedni odpowiadali, że knieję zamieszkiwała gromada
zgrożniaków. Drudzy twierdzili, że w chaszczach bies się zadomowił. Inni
prawili o dzikim zwierzu, co znalazł w borze bezpieczną kryjówkę. Bali się
tedy chłopi i nawet najodważniejsi mieszkańcy Bobrownik nie zapuszczali się do
tego lasu. Maćko słyszał wieści o strachach z bobrownickiego lasu, ale miał je
za nic. Dlatego też tego dnia wybrał się na polowanie właśnie w tamte strony.
Uszy
mieszkańców osady dobiegły echa rogów myśliwskich, psów ujadanie oraz odległe
nawoływania i okrzyki. Gwar ten niósł się raz od Góry Siewierskiej i Rogoźnika,
to znów od Siemoni i Dobieszowic. Hałasy przeraziły mieszkańców wsi. Nie
wiedzieli, co hałas ów znaczył. Pamiętali podobny zgiełk sprzed kilkudziesięciu
laty, gdy w okolicy pojawiły się gromady szwedzkich najeźdźców. Pochowali się
tedy gdzie kto mógł, oczekując w ukryciu dalszych wypadków. Piekielny hałas
szybko umilkł i tylko coś złowieszczo w kniei szumiało.
Podczas
łowów odłączył się Maćko od swej drużyny. W pewnej chwili coś zaszeleściło w
zaroślach i wyszła z nich para niedźwiedzi - jeden większy i drugi nieco
mniejszy. Zwierzęta spojrzały wrogo na intruza... Czas mijał, a w osadzie nic
złego się nie wydarzyło. Uspokojeni mieszkańce powrócili do swych zajęć. Słońce
chyliło się już ku zachodowi, gdy z boru dobiegł ryk straszliwy. Równocześnie z
nim, podniósł się krzyk wystraszonego ptactwa. Następnie rozległ się żałosny
kwik ranionego konia... Huk strzału... Trwożne granie rogu... Głos
wołający o pomoc. Słysząc owo rozpaczliwe wołanie wybiegli mężczyźni z
najbliższych osiedli. Każdy z nich uzbrojony w topór lub siekierkę, choć ze
strachem w sercu, ruszył w stronę kniei. Kolejny ryk... Kwik rannego konia...
Kolejne wołanie o pomoc, tym razem słabsze. Gdy przedostali się przez chaszcze
na niewielką polankę spostrzegli dwa niedźwiedzie ciężko ranne, ale wciąż
groźne. Nieco dalej słaniał się straszliwie pokaleczony
koń.
Przy
zwierzęciu leżał okrwawiony i nie dający znaku życia rycerz. Jedni rzucili się
dobijać niedźwiedzie, drudzy pośpieszyli owego pana ratować. Szlachcic żył,
tylko był omdlał z upływu krwi. Gdy oprzytomniał kazał się podnieść i usadzić na
spróchniałym pniu. Zobaczył okrwawione topory i porąbane cielska niedźwiedzi.
Najprzód podziękował za ocalenie Bogu, a potem bobrownickim
chłopom. Ponownie odezwały się rogi myśliwskie. Jeden z wybawicieli
chwyciwszy za róg rycerza, zadął głośno. Po pewnym czasie przybyli sproszeni na
polowanie goście wraz ze służbą. Od kilku godzin błądzili po puszczy, w
poszukiwaniu zaginionego towarzysza. Gdy orszak z rannym panem odjechał do
Siewierza chłopi powrócili do wsi.
Po pewnym
czasie Maćko powrócił do wsi Bobrowniki, gdzie jego wybawiciele mieszkali, i
rzesze robotników z sobą przywiódł. Knieje kazał wyciąć, a na jej miejscu
wznieść kapliczkę pod wezwaniem św. Wawrzyńca. W jakiś czas później przy
kapliczce osiadł pustelnik, opiekujący się nią ponoć aż do roku 1750.
I taki to początek miał dzisiejszy kościółek w
Bobrownikach.
Legendę spisał Radek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz